Jordania
Dlaczego Jordania?
Dawno temu, przeglądając vlogi na YouTube, trafiliśmy na relację @globstory z Wadi Rum, gdzie z piasku wynurzały się ogromne, żółto-czerwone skały — krajobraz istny marsjański. Wtedy postanowiliśmy, że kiedyś musimy tam pojechać.
Zaczęliśmy czytać o Jordanii — o historii samego kraju oraz regionu, w którym się znajduje. Okazało się, że atrakcji jest mnóstwo, a dodatkowej ekscytacji dodawał fakt, że kręcono tam kilka filmów, w których Jordania „grała” pierwszoplanową rolę — często jako… inna planeta.
Jak dostać się do Jordanii?
Są dwa główne lotniska, na które można dolecieć z Polski: w Akabie oraz w Ammanie.
W Jordanii byliśmy w maju 2023 roku. Udało nam się polecieć liniami Ryanair z Poznania do Ammanu. Lubimy zwiedzać duże miasta, więc była to dla nas idealna opcja, by zobaczyć jedno z najstarszych miast świata.
Warto wiedzieć o dwóch istotnych różnicach między przylotem do Ammanu (stolica) a Akaby (duży ośrodek turystyczny nad Morzem Czerwonym).
Przylatując do Ammanu, trzeba wykupić wizę, która niestety jest dość droga. Natomiast przylatując do Akaby jesteśmy zwolnieni z opłaty wizowej, ponieważ miasto znajduje się w specjalnej strefie gospodarczej.
Co załatwić przed wyjazdem?
- Sprawdź aktualne warunki wjazdu i sytuację w kraju na stronie MSZ:
👉 https://www.gov.pl/web/jordania/informacje-dla-podrozujacych - Paszport – musi być ważny co najmniej 6 miesięcy.
- Wiza – najlepiej sprawdzić aktualne zasady na stronie rządowej:
👉 https://moi.gov.jo/EN/Pages/Visa_E_Applications - Szczepienia – brak obowiązkowych, ale warto sprawdzić aktualne zalecenia przed wyjazdem.
- Odyseusz – zgłoś swój pobyt:
👉 https://odyseusz.msz.gov.pl/ - Ubezpieczenie turystyczne – absolutnie obowiązkowe!
- Rezerwacja noclegu – minimum pierwszy nocleg, ale my z dziećmi zawsze planujemy cały wyjazd. Celnik może o to zapytać, podobnie jak wypożyczalnia samochodów.
- Internet – polecam eSIM lub kartę SIM kupioną na lotnisku.
- Transport z lotniska – przylot mieliśmy w nocy, więc zarezerwowaliśmy transport z hotelu, który miał dobrą ofertę. Można też wziąć Ubera lub transport publiczny.
- Waluta – jordański dinar (JOD) to silna waluta. Warto mieć przy sobie dolary (USD), które można wymienić na lotnisku. Kartą zapłacisz tylko w niektórych restauracjach.
- Jordan Pass – warto kupić przed wyjazdem:
👉 https://www.jordanpass.jo/
Koszt zwraca się już przy dwóch większych atrakcjach.
Plan podróży
W Jordanii spędziliśmy tylko 7 dni, więc musieliśmy dobrze zaplanować trasę, żeby zobaczyć jak najwięcej i nie zamęczyć dzieci. 😉
Nasz plan:
- Amman – 2 noce (zwiedzanie miasta)
- Wadi Musa – 1 noc (Petra)
- Wadi Rum – 2 noce (noclegi na pustyni)
- Morze Martwe – 2 noce (relaks)
Amman
Po przylocie spędziliśmy chwilę na lotnisku — ogarnęliśmy internet, lokalną walutę i wizę. Na szczęście mieliśmy zarezerwowany transport — kierowca czekał na nas w hali przylotów, kontakt przez WhatsApp był bezproblemowy.
Zatrzymaliśmy się w hotelu Shams Alweibdeh Hotel Apartments. Nie był to najbliższy punkt względem atrakcji turystycznych, ale znalezienie czegoś odpowiedniego dla 4-osobowej rodziny, blisko Starego Miasta i w rozsądnej cenie, było trudne. Po mieście poruszaliśmy się głównie Uberem.


Cały dzień spędziliśmy na spacerowaniu po Starym Mieście, zaglądając w każdą uliczkę. Turystów nie było zbyt wielu, więc nasza rodzinka z dwiema blondwłosymi dziewczynkami przyciągała sporo uwagi. 😉
W planie mieliśmy:
- wejście do jednego z meczetów udostępnionych dla turystów,
- spacer słynną Rainbow Street,
- zwiedzanie rzymskiego teatru (wejście w ramach Jordan Pass).
Klimat Ammanu jest niepowtarzalny — śmieci i chaos na ulicach jak w Bangkoku, trąbiące auta, ale też galerie sztuki, muzea, rzymskie ruiny, klimatyczne kawiarenki i nowoczesne budynki. To miasto fascynujące i zaskakująco tolerancyjne, również religijnie — świadczą o tym świątynie trzech różnych wyznań stojące tuż obok siebie, współistniejące w harmonii.









Wadi Musa
Po dwóch dniach w stolicy przyszedł czas, by ruszyć na południe — zobaczyć jeden z 7 nowożytnych cudów świata.
Przed wyjazdem mieliśmy zarezerwowany samochód w jednej z sieciowych wypożyczalni w centrum Ammanu. Okazało się jednak, że nasz hotel również świadczy takie usługi i zaproponował nam bardzo dobrą ofertę. Nie bez obaw, ale skorzystaliśmy. Po śniadaniu ruszyliśmy w długą drogę w stronę Petry.
Do pokonania było 250 km autostradą przez pustynię. Podróż zajęła nam ok. 4 godziny — jordańska autostrada to nie to samo co drogi w Polsce 😉
Jazda po Jordanii to wolna amerykanka — przepisy wydają się tu jedynie sugestią. Kiedy zatrzymałem się na czerwonym świetle, inni kierowcy zaczęli mnie… omijać. W wypożyczonym aucie pasy z tyłu były schowane (bo nikt ich tu nie używa). Musiałem prosić o ich wyciągnięcie, żeby przypiąć dzieciaki — fotelików oczywiście brak. 🙂


Zwiedzanie Petry zaplanowaliśmy na kolejny dzień, więc po przyjeździe zjedliśmy obiad w centrum Wadi Musa i wróciliśmy do naszego fantastycznego hoteliku (Infinity Lodge), który z czystym sercem polecamy. Z tarasu rozciągał się niesamowity widok na miasto, a uroku dodawały nawoływania muezina, rozchodzące się echem po okolicznych górach.
Wieczór spędziliśmy, wpatrując się w rozświetlone miasto, popalając sziszę (na marginesie — chyba była z jakimś „dodatkiem”, bo nieźle nas zmuliło… albo po prostu mamy naprawdę słabe głowy 😄).



Z samego rana, po śniadaniu, pojechaliśmy na wcześniej wypatrzony darmowy parking — jak najbliżej wejścia do Petry. Miejsce jest bardzo oblegane przez turystów, więc zdecydowanie warto pojawić się tam wcześnie.
Wejście do muzeum i samej Petry jest w ramach Jordan Pass.
Do głównej atrakcji — Skarbca — szliśmy około godziny. Najpierw szerokim, kamienistym szlakiem, a potem trasą wiodącą przez głęboki kanion. Młodsza córka, która jeszcze rano zarzekała się, że „nie chce iść do jakiegoś starego miasta”, zmieniła zdanie natychmiast, gdy tylko zobaczyła kilkunastometrowe ściany i mnóstwo skałek do skakania. Na trasie mijaliśmy konie, osły, wielbłądy i… mnóstwo kotów — dodatkowy bonus dla dzieci!




Skarbiec robi ogromne wrażenie — trudno uwierzyć, że powstał w czasach starożytnych.
Ale warto też wspomnieć o mniej przyjemnych aspektach: tłumy ludzi, toaleta z niezbyt zachęcającym zapachem i nieustannie zaczepiający handlarze oraz naganiacze.
A że „jeśli nie ma zdjęcia — to się nie liczy”, to trzeba było wdrapać się na słynną skalną półkę naprzeciw Skarbca.
Oczywiście nie ma nic za darmo — dostęp do najlepszego punktu widokowego kosztuje kilka dinarów, które trzeba wręczyć gościowi stojącemu przy „bramce” 😉 Standardowo to ok. 10 zł.
Ale warto! Po krótkiej wspinaczce czekała na nas herbatka, poduchy do relaksu i kilka minut oczekiwania na swoją kolej na to idealne ujęcie 📸


Temperatura rosła (żeby nie powiedzieć — piekło zaczynało się rozkręcać), więc ruszyliśmy dalej w stronę skalnego miasta.
Niestety, po krótkiej przerwie musieliśmy zawrócić — upał i zmęczenie dzieci dały się we znaki.
Na końcu trasy czekała jeszcze tzw. „Mała Petra”, ale… zostawiliśmy ją na „kiedy indziej”.
Po wyjściu z Petry wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy dalej — w stronę Wadi Rum.
Wadi Rum
Wjazd do Wadi Rum jest płatny, ale wejście wliczone jest w Jordan Pass. W praktyce, żeby spać na pustyni, zwiedzać i się nie zgubić, najlepiej wcześniej zarezerwować nocleg (i ewentualnie wyżywienie oraz wycieczki) w jednym z wielu beduińskich campów.

Po przyjeździe na miejsce, przed wjazdem do Parku Narodowego, daliśmy znać naszemu hostowi, że już jesteśmy. Auto zostawiliśmy w ostatniej wiosce Beduinów na dużym, dobrze zorganizowanym parkingu. To takie centrum przesiadkowe — stąd Beduini przywożą turystów do campów i odwożą z powrotem. Nie ma się czego bać — zostawianie tam auta to normalna praktyka, a lokalni mieszkańcy dbają o to, żeby nikt nikogo nie okradł (w końcu to ich chleb powszedni).
Z walizkami wsiedliśmy na pakę starego, zardzewiałego pickupa i ruszyliśmy w pustynię.
To, co zobaczyliśmy chwilę później, sprawiło, że cała nasza czwórka od razu wpisała Wadi Rum na listę miejsc, do których musimy wrócić.
Widoki są absolutnie obłędne. I rzeczywiście — to inna planeta.

Po około 30 minutach jazdy dotarliśmy do naszego campu. Przydzielono nam przewodnika o imieniu Majit, który przez dwa dni dbał o to, żebyśmy byli zadowoleni i bezpieczni 😊
Namiar na Camp który serdecznie polecamy Wadi Rum Desert Base Camp – cała rezerwacja odbywała się przez maila i WhatsApp. Kontakt jest w również w języku Polskim.
Camp składał się z kilku namiotów na metalowych stelażach. W środku — tylko łóżka. Na każdym z nich leżały grube koce, które okazały się zbawienne już tej samej nocy.
W cenie pobytu mieliśmy pełne wyżywienie: śniadanie, lunch, kolację, wodę i beduińską herbatkę — absolutny hit, wspominany przez dzieci do dziś.
Na kolację przygotowano dla nas tradycyjny Zarb — beduiński „grill z piasku”, czyli danie gotowane w podziemnym piecu. Jedzenie układa się na metalowym ruszcie, piecze w dole wykopanym w ziemi, przykrytym żarem i piaskiem.
Mięso (najczęściej jagnięcina lub kurczak) i warzywa nabierają niesamowitego, dymnego aromatu. To popularna technika gotowania na całym Półwyspie Arabskim.
Było pysznie, a w tle — tradycyjne przyśpiewki i tańce Beduinów.





Wieczorem przyszedł czas na mycie — co, jak się okazało, na pustyni jest osobną przygodą 😉
Woda była magazynowana w baniakach, które nagrzewały się w ciągu dnia. Poranna kąpiel mogła więc oznaczać lodowaty prysznic. Dzieciaki chodziły do sanitariatów z czołówkami — co oczywiście było dla nich świetną zabawą.
Kąpiel umilały nam jaszczurki biegające po ścianach 😄



W nocy panowała absolutna cisza. Ani wiatru, ani ptaków — nic. Trafiliśmy na pełnię księżyca, więc było jasno, ale… trochę żal, że nie zobaczyliśmy Drogi Mlecznej. Może następnym razem.
Zasypialiśmy otuleni ciepłem, w nocy przykrywaliśmy się kocami, a rano… obudził nas pustynny żar.
Zapowiadał się intensywny dzień, więc zabraliśmy zapas wody, wskoczyliśmy na pakę pickupa i ruszyliśmy z Majitem na całodzienną wycieczkę.



Zatrzymywał się zarówno w najbardziej znanych punktach, jak i w tych, które miały dla niego osobiste znaczenie. Dzięki temu zobaczyliśmy miejsca, w których nie było żadnych turystów.
W połowie dnia zatrzymaliśmy się na lunch — przygotowany przez naszego przewodnika — i zrobiliśmy chwilę odpoczynku.



Jednym z przystanków była coś na kształt pustynnej „wiaty piknikowej” — duży namiot, gdzie można było schować się przed słońcem, kupić drobiazgi i napić się herbaty.
Herbatka była darmowa i dostępna bez ograniczeń. I co ciekawe — nikt nie chciał od nas pieniędzy, nikt niczego nie wciskał.
Wszyscy byli uprzejmi, życzliwi, a my czuliśmy się naprawdę swobodnie i bezpiecznie.
W pewnym momencie jeden z Beduinów zapytał, czy może narysować coś dziewczynkom na rękach. Gdy zapytaliśmy o cenę, odpowiedział:
– To prezent.
Zbliżał się wieczór, ale Majit miał dla nas jeszcze dwie niespodzianki 🙂
Najpierw wyciągnął z auta dywan, przywiązał go do pickupa i… kazali nam wskakiwać!
Zaczęło się szaleństwo jak na sankach — tylko że po piasku 😄 Zabawa była przednia!

Na koniec dnia zatrzymaliśmy się, by podziwiać jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie w życiu widzieliśmy.

Po zmroku szybko zrobiło się zimno — zjedliśmy kolację i padliśmy jak muchy.
Rano, po śniadaniu, Majit odwiózł nas na parking, gdzie czekało nasze auto. Ruszyliśmy dalej.






Morze Martwe
Ostatnie dni wyjazdu miały być ukłonem w stronę dzieci — za to, że dzielnie zniosły nasze intensywne tempo przez ostatnich kilka dni 😊
Dojechaliśmy na sam brzeg Morza Martwego, do hotelu z basenami. Po dwóch nocach w namiocie był to luksusowy przeskok.
Oprócz klasycznego relaksu przy basenie nie mogliśmy oczywiście przegapić okazji, żeby zanurzyć się w najbardziej słonym jeziorze świata.
Na plaży, przed wejściem do wody, stoją wiadra z błotkiem z dna jeziora — warto się nim wysmarować. Podobno działa cuda na skórę 😉
A sama kąpiel? Lewitacja w wodzie to coś, czego nie da się opisać — człowiek unosi się bez żadnego wysiłku, a stanąć jest wręcz trudno.
Ale uwaga — dzieci długo tam nie posiedziały. Pluskanie się nie wchodzi w grę:
woda w oczy = płacz,
mała ranka = pieczenie jak ogień. 😬





Wieczorem, spacerując po hotelowym ogrodzie, przydarzyło nam się coś, co do dziś śni nam się po nocach…
Z cienia wyskoczył pod nasze nogi gigantyczny pająk — szybki, piaskowego koloru, wyglądał jak z horroru. Dziewczyny w krzyku rzuciły się do ucieczki i więcej po zmroku z pokoju nie wyszły 😅

Później dowiedzieliśmy się, że był to tzw. pająk wielbłądzi — Solfuga.
Jak się okazało, on wcale nas nie gonił, tylko… chciał się schować w naszym cieniu, uciekając przed światłem latarni. Okej, ale i tak zrobił wrażenie 😄
Warto też wspomnieć, że znajdowaliśmy się wtedy w najniższym punkcie na Ziemi — to taka ciekawostka geograficzna w pakiecie.
Kolejny dzień to ponownie basen i chill, ale nie zabrakło też krótkiej wycieczki.
Pojechaliśmy na Górę Nebo — według tradycji to właśnie stąd Mojżesz zobaczył Ziemię Obiecaną.
Odwiedziliśmy też Madabę — miasto mozaik, w którym znajduje się jedna z najstarszych map świata, oczywiście wykonana z mozaiki.




Samochód oddaliśmy przy lotnisku, zgodnie z umową — kontakt z wypożyczalnią przez WhatsApp, wszystko sprawnie i bezproblemowo.
Podsumowanie
Czy pojechałbym do Jordanii ponownie?
Zdecydowanie TAK. Na pewno powtórzyłbym Wadi Rum i spróbował przejść całą Petrę. Dodałbym też inne miasta — może Jerash? A na koniec wypocząłbym w Akabie.
Czy Jordania to dobry kierunek na podróż z dziećmi?
Oczywiście, że tak!